Pytania… św. Brata Alberta
Pytania… św. Brata Alberta
I.
O Adamie Chmielowskim, później – św. Bracie Albercie, najwięcej wiemy z jego listów; bo też większość jego pism to właśnie LISTY. Nie wiemy dziś, czy to kochał, czy nie, ale piał bardzo dużo listów. Już sam ten fakt świadczy o jego wierności i sumienności. Zresztą z wielu hagiografii wynika, że święci piszą listy, odpisują na listy. Święty Jan Paweł II chociażby, jeszcze jako biskup krakowski, codziennie odpisywał średnio na siedem listów. Odpisywanie na listy to taka piękna, mała cnota, ale świetnie pokazuje, jak ważni są dla człowieka inni ludzie. Jest w liście, nawet w mailu, a nawet w sms-ie coś „osobistego”, jakaś wrażliwość na drugiego człowieka.
Z tych listów Adama Chmielowskiego wynika, że był człowiekiem pracy; zdarzało się, że pracował po kilkanaście godzin dziennie – studiował, chodził do biblioteki, malował. Malował właściwie wszystko, co dało się namalować. Chciał być wszechstronny i był w tym uparty. Chciał się uczyć od najlepszych. Szukał wzorców, które były PRAWDZIWE. Nie tracił czasu na oglądanie obrazów „lichych” malarzy – chodził i oglądał tylko obrazy MISTRZÓW; studiował je bardzo wnikliwie i głęboko. W liście do jednego z przyjaciół napisał tak: „Moim zdaniem głupi jest ten, co ma ŹRÓDŁO pod nosem, a pije z konewki”.
Nie patrzył na byle co, nie czytał „głupot”; zdaje się każdemu z nas podpowiadać – PIJ ZE ŹRÓDŁA!
Brat Albert, jako artysta malarz, miał bardzo konkretny pogląd na temat SZTUKI. Tak maksymalnie go streszczając – „KAŻDY CZŁOWIEK JEST ARTYSTĄ…, trzeba tylko duszę swoja kształcić i podnosić!” I tu warto przywołać teksty C. K. Norwida na temat PRACY. Norwid pisał, że „jeśli kamieniarz układa bruk na ulicy w taki sposób, że nie widać w tym jego indywidualnego stylu, to należy go wyrzucić. Tak jak trzeba być oryginalnym, kiedy wykłada się na uczelni, tak też trzeba być oryginalnym, kiedy kładzie się chodnik na ulicy. Jeśli nie widać, że pracę wykonał ktoś konkretny – OSOBA! – to należy tego kogoś wyrzucić, bo jest on po prostu leniwy” – tyle dopowiedź Norwida, aż do bólu konkretna. Skoro każdy jest artystą, jak przekonuje Brat Albert, a na ten moment jeszcze Adam Chmielowski, artysta malarz, to może trzeba zapytać samego siebie o swoją własną TWÓRCZOŚĆ. Jasne, ze nie chodzi o ilość namalowanych obrazów – to potrafią nieliczni! Ale chodzi o JAKOŚĆ wszystkiego, co w życiu robimy. Dziełem sztuki może być jajecznica, zupa pomidorowa, pięknie wyhaftowany obrus, dobrze przygotowana lekcja w szkole, pięknie odśnieżona droga do domu, z troską pielęgnowana grządka na działce… Ostatecznie każdy poprzez wszystko, co robi, WYRAŻA SIEBIE. Ile w tym jest „artysty”? To znaczy – ile w tym jest autentyzmu, szczerości, a zarazem wysiłku, by było jak najpiękniej, by w tym wszystkim „siebie dać”?
To wszystko jest ogromnie ważne także w życiu duchowym. Nikt z nas nie będzie nigdy Bratem Albertem. Żyjemy w zupełnie innych czasach, warunkach. Każdy ma BYĆ SOBĄ. Każdy musi przejść drogę swego powołania po swojemu, indywidualnie, nie „przedrzeźniając nikogo”, nie „małpując”. Trzeba przeżywać wiarę po swojemu, ale najpiękniej, jak potrafimy!
Czy wszystko, co robię, robię najpiękniej, jak potrafię?
II.
W czasie pobytu w Monachium, gdzie Adam Chmielowski uczył się i malował, doszedł do przekonania, że to wszystko jest niewiele warte, że to karmienie własnej próżności. Zmęczony wewnętrzną walką, szarpaniną, rozdrażniony, postanowił rzucić to wszystko i po prostu UCIEC – uciec do Starej Wsi, do Zakonu Jezuitów. Ale tu, na tym pierwszym etapie przemiany nie chodziło o Pana Boga, chodziło o to by… uciec! Chodziło o samego siebie. Do Heleny Modrzejewskiej pisał wtedy tak: „Świat jak złodziej wydziera co dzień
i w każdej godzinie wszystko dobre z serca”. Doszedł zarazem do wniosku, Że aby być dobrym malarzem, trzeba malować „świętą sztukę”. Ale żeby to było możliwe, to trzeba – według niego – wstąpić do zakonu, tam oczyścić duszę, uświęcić się i dopiero malować! I w zakonie odnalazł swoje „szczęście” – wreszcie wyrwał się z tego świata, wreszcie zaczął być prawdziwym artystą; malował to, co było z „BOŻEGO DUCHA”. Święty, oczyszczony, „sterylny”, perfekcyjny. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie jeden niedopałek papierosa, którego znalazł w ogrodzie. Tak! – papierosy były jego „ościeniem”. Swego czasu obiecał Bogu, że bezwzględnie wyrzeknie się palenia tytoniu. Kiedy jednak zobaczył ten niedopałek, podniósł go i niemal w jednej chwili „wchłonął”. I kiedy na ten fakt nałożyło się ignacjańskie rozmyślanie o śmierci, Adama trzeba było wywieźć do Lwowa na leczenie rozstroju nerwowego. Nastąpiły trudne miesiące czegoś, co nazywano MELANCHOLIĄ.
Współcześnie o melancholii pisał ks. Józef Tischner: „Melancholia jest największym niebezpieczeństwem życia religijnego. Nawet większym niż niejeden grzech. Jest ona bowiem źródłem wielu rozmaitych grzechów. Jest ona chorobą woli. Dotknięty nią człowiek NIE CHCE CHCIEĆ! A nawet więcej – on CHCE NIE CHCIEĆ! Człowiek czuje jakby stanął przed ścianą. Nie ma przed nim żadnej przyszłości. Jest tylko przeszłość. Nie ma nadziei, są wspomnienia. Do tego dołącza się świadomość jakiejś porażki. Człowiek czegoś chciał, nie wyszło i teraz nie potrafi już spróbować. To CHOROBA BEZNADZIEJNOŚCI”. Napisano, że Adam godzinami siedział na stołku, nieporuszony, milczący, nie przyjmował ani jedzenia, ani picia, był pogrążony w głębokim cierpieniu wewnętrznym.
Adam Chmielowski – idealista, perfekcjonista… ROZBIŁ SIĘ o papierosa! Chyba dlatego, że zbyt wiele chciał SAM! Ten stan trwał u Adam piętnaście miesięcy. Po tych miesiącach do jego brata, u którego mieszkał po leczeniu szpitalnym, przyjechał ksiądz Pogorzelski z sąsiedztwa. I wtedy, kiedy Adam siedział na ganku, ksiądz z bratem Adama w pokoju do ganku przylegającym, rozmawiali głośniej niż trzeba o Bożym MIŁOSIERDZIU. Rozmawiali na tyle głośno, że Adam w nocy siadł na konia i pojechał do księdza na plebanię. Po kilku godzinach wrócił jako kompletnie inny człowiek. Co się stało? – Adam odkrył ŁASKĘ! – odkrył, co znaczy MIŁOSIERDZIE BOGA! I wtedy Adam tak naprawdę stał się Bratem Albertem. Odkrywając miłosierdzie Brat Albert SAM stawał się MIŁOSIERDZIEM!
Co wynika z tej historii? Ten niedopałek papierosa, który totalnie rozbił, zniszczył Brata Alberta, jest SYMBOLEM naszych porażek w pracy nad sobą – często przy okazji spowiedzi i przy innych okazjach „COŚ” postanawiamy i równie często po kilku dniach okazuje się, że wszystko legło w gruzach. Chodzi o to, żeby nas ta porażka nie zniszczyła – pierwsza, druga … nawet setna! Spokojnie, wytrwale, cierpliwie… może kiedyś się uda! A może też z jakąś wadą, z jakimś grzechem, z jakimś „ościeniem” będziemy się męczyć przez całe życie. Jak św. Paweł, który pisze o „ościeniu”, który go chłoszcze i prześladuje. Trzykrotnie prosił Boga, aby mu „to” zabrał, ale tak się nie stało! Bóg mu tego nie zabrał, ale powiedział do niego: „Wystarczy ci mojej łaski!” Właśnie – ŁASKI! Co męczyło św. Pawła? Do końca tego nie wiemy; bibliści mówią, że była to porywczość. Podobno św. Paweł nie miał łatwego charakteru! Może!
Perfekcjonizm to nie jest droga do świętości, to jest droga do nerwicy! Święty Brat Albert na pewnym etapie życia „przedobrzył” – był pewien, że jest taki silny, że SAM sobie poradzi. Ale w końcu odkrył ŁASKĘ MIŁOSIERDZIA. Miłosierdzie to miłość, CZUŁOŚĆ Boga podnosząca człowieka z tym jego „niedopałkiem papierosa”, cokolwiek nim jest!
Co jest takim TWOIM „niedopałkiem papierosa”? Czy odkryłeś już ŁASKĘ, czy chcesz wszystko „SAM”?
III.
ECCE HOMO – tzn. OTO CZŁOWIEK, to tytuł najważniejszego obrazu św. Brata Alberta, to jego „duchowy testament”. Obraz ten zrodził się z medytacji nad fragmentem Ewangelii wg. św. Jana (J19,1-7). Pamiętamy, że te słowa – „Oto człowiek” – wypowiedział Piłat, kiedy zobaczył umęczonego, ubiczowanego Jezusa. Może Jezus właśnie tak wtedy wyglądał, jak namalował Go Brat Albert? To nie jest zwykły obraz, nie malował go zwykły artysta. Ten obraz nie został namalowany po to, żeby cieszyć oczy. Nie został namalowany po to, żeby cokolwiek zdobić! Patrząc na ten obraz nie mamy wątpliwości, że mamy do czynienia z głosem i językiem duszy Brata Alberta. To jest bardzo osobisty obraz, to jest prawdziwa sztuka. Fachowcy mówią, że tego obrazu nie da się skopiować! Adam Chmielowski zaczął malować ten obraz w 1879 roku we Lwowie. Potem wszędzie go ze sobą zabierał. Spędził na malowaniu tego obrazu kilkanaście lat, ale go nie skończył. To nie jest obraz skończony! Dlaczego? Sam Brat Albert pisał o tym tak: „Obszedłem się z tym obrazem jak partacz ostatni, lecz tak mnie naciskał metropolita, że aby mieć spokój, dokończyłem go po rzemieślniczemu”. Zatem arcybiskup Szeptycki (o nim tu mowa), tak suszył głowę Bratu Albertowi, że ten w końcu dał mu obraz, zabezpieczywszy go tylko technicznie przed zniszczeniem. Warto tę historię przemyśleć! Więcej mówi ona o UBÓSTWIE Alberta niż fakt, że nie przyjął całych hektarów ziemi ofiarowanych mu na zakopiańskich Kalatówkach. Ten obraz to pamiątka jego nawrócenia, pamiątka kilkunastoletniej przygody z Chrystusem. Historia tego obrazu naprawdę mówi, czym jest ubóstwo i co to znaczy „nie być do czegoś przywiązanym”
Wspomniany arcybiskup Szeptycki porównał Brata Alberta do Picassa. Twierdził przy tym, że genialni malarze, przedstawiając człowieka, niekiedy zniekształcają jakiś szczegół jego anatomii po to, by wydobyć jakąś ukrytą prawdę, która znajduje się w jego duszy. Widzimy, że malując postać Pana Jezusa, brat Albert poddał Ją schematowi MIGDAŁA – płaszcz z lewej strony jest przedłużony delikatną kreską, która zarysowuje kształt migdała. A migdał w sztuce jest zawsze znakiem OBJAWIENIA SIĘ BOGA. To taki obszar „zarezerwowany” dla Boga. Ten migdał uwrażliwia – Uważaj, wchodzisz w rzeczywistość BOSKĄ! To zaproszenie do spotkania z Bogiem.
Ten obraz – ECCE HOMO – to zapis życia duchowego, które było kontemplacją TWARZY Jezusa. Przez wiele lat na obrazie tym widniała tylko GŁOWA. Dopiero później – przynaglany przez Szeptyckiego! – Albert domalował resztę. Święty Jan Paweł II, zwłaszcza w ostatnich latach swojego życia często pisał, że modlitwa polega na tym, aby skupić się na TWARZY JEZUSA. To się u niego powtarza niemal jak refren – Modlitwa jest kontemplacją Twarzy Jezusa. W modlitwie chodzi o to, żeby skupić się na Bogu, nie na sobie. Myśleć o Bogu, odkrywać kim Bóg jest! Gdy człowiek kontempluje Twarz Boga, to jego twarz się zmienia. Bliskość Boga przemienia! Kiedy człowiek kontempluje SERCE BOGA, sam staje się SERCEM! No i właśnie – najważniejsze! Skutkiem tego delikatnego zniekształcenia ramienia Jezusa jest także to, że czerwona chlamida opada z ramion Chrystusa tak, że na ubiczowanej piersi Jezusa zarysowuje olbrzymie SERCE. Właściwie cały Chrystus na tym obrazie to jedno wielkie Serce. To ubiczowane BOŻE SERCE! – jest takie ogromne bo chodzi o to, żeby człowiek zapamiętał z tego obrazu właśnie to Serce, by w Nim znalazł swoje miejsce! Kluczem do rozumienia tego obrazu i do rozumienia swojego życia jest właśnie to Serce. Jedyną „motywacją” Boga jest MIŁOŚĆ! Ten obraz opowiada o każdym z nas. Mówi nam, ile jesteśmy warci! I musimy być SPORO WARCI, skoro On, Jezus, tak wygląda! Warto popatrzeć na ten obraz, albo przynajmniej o nim sobie przypomnieć wtedy, kiedy poddawana jest w wątpliwość nasza WARTOŚĆ, kiedy słyszę słowa – „Niewiele jesteś wart”, a może i nawet – „NIC nie jesteś wart!”. A może i wtedy, kiedy słyszę swoją własną myśl – „Nic nie jestem wart!”. Popatrz na obraz! – TYLE jesteś wart, tak cenny jesteś, tak ważny, że ON, Jezus tak wygląda. Mogą na ciebie pluć, mogą z ciebie szydzić… Co tam!
Czy czujesz się ważny w oczach Boga?
IV.
„Powinno się być dobrym jak chleb. Powinno się być jak chleb, który dla wszystkich leży na stole, z którego każdy może kęs dla siebie ukroić i nakarmić się, jeśli jest głodny.” (św. Brat Albert)
Czy jesteś DOBRY jak chleb?
Źródła: ks. Grzegorz Ryś – „Ecce Homo”, „Brat Albert. Inspiracje”, Franciszek kard. Macharski – „Z bratem naszego Boga”
(DJ)